Adres strony:  http://visualcommunication.pl/pg/pl/felieton/zmiana_mechanika.html

Zmiana mechanika

Data publikacji: styczeń 2015

Autor Maciej Ślużyński

 

Na początek mała dygresja, dotycząca praktycznie wszystkich posiadaczy pojazdów samochodowych. Otóż zapewne każdemu z Was zdarzyło się przynajmniej raz w życiu zmienić mechanika – z przyczyn różnych, niekoniecznie z powodu tego, iż ten poprzedni był po prostu do bani. W przypadku przeprowadzki na przykład siłą rzeczy szukamy mechanika samochodowego, który byłby „bliżej domu”, tak aby można było odstawić auto po pracy i po drodze kupić jeszcze piwo w pobliskim sklepie. Dużo piwa, bo przecież następnego dnia będziemy prawdopodobnie bez samochodu...

 

A zatem – zmieniamy mechanika, choć z usług poprzedniego byliśmy w miarę zadowoleni, a decydują czynniki geograficzne bądź demograficzne, czyli albo my się wyprowadzamy, albo to nasz mechanik się wyprowadził gdzie indziej. Idziemy na wizytę zapoznawczą do nowego „konserwatora ruchomości”. On zapoznaje się z naszym pojazdem, my z nim. I tu wszystko byłoby w porządku, gdyby nie jeden drobny fakt. Bo jednocześnie zapoznajemy się z jego opinią o naszym poprzednim mechaniku. I przeważnie aż uszy bolą.

 

„Panie, kto panu to auto robił? Przecież te kable są nie tak podłączone... I trzeba natychmiast wymienić maźnicę, bo się silnik zatrze. Nie powiedział panu, że trzeba? Co za kmiot z tego mechanika, że nie powiedział! Ja bym takich nieuczciwych mechaników nahajami po śniegu gnał aż na Kamczatkę!”. Taki mniej więcej tekst słyszymy na początek. No i jest nam... głupio, przykro, źle, mamy ochotę się schować pod kamień i jednocześnie błogosławić tego nowego, że los nam go zesłał, bo zapewne uratuje życie nasze i autka naszego, choć pewnie będzie to słono kosztować. No, ale jak się chce jeździć, to trzeba osie smarować...

 

Ja jestem humanistą, na autach się nie znam, mechanika zmieniałem trzy razy – i za każdym razem tak to się mniej więcej odbywało, więc nie sądzę, aby to była kwestia mojego wyjątkowego szczęścia czy kosmicznego pecha. Po prostu tak jest. Nowy chce się wykazać swoim profesjonalizmem i jednocześnie uświadomić nam, jakie mieliśmy szczęście, trafiając na niego, bo teraz już wszystko będzie dobrze, on wszystko po tym starym poprawi tak, że, panie kochany, mucha nie siada. No i oczywiście poprawia sukcesywnie, kasując nas jak za zboże. A my płacimy z wdzięcznością.

 

A potem kolejna zmiana i znów to samo słyszymy o profesjonalizmie obecnego mechanika, który niebawem będzie tym „starym”, z ust tego „nowego”, co jeszcze nawet nie wie o naszym istnieniu. Ale już się cieszy, bo będzie miał poprawiania, że hej! Oczywiście sytuacji, kiedy przyjedziemy do nowego mechanika, a ten po obejrzeniu pojazdu stwierdzi, że poprzednik spisał się na medal i w zasadzie tylko klocki trzeba będzie wymienić przed zimą, nie można brać poważnie pod uwagę, bo prawdopodobieństwo jej zaistnienia jest zbliżone do wystąpienia u nas głównej wygranej w Lotto sześć razy z rzędu...

 

A teraz wyobraźmy sobie sytuację następującą: jakaś firma ze względów różnych zmienia agencję reklamową. I dzieje się dokładnie tak samo, przy czym materia jest inna nieco, ale strategia autoprezentacji jakże zbliżona! Nie muszę się chyba wdawać w szczegóły, bo jeśli czytacie w miarę regularnie magazyn, który ten felieton zamieścił, to prawdopodobnie to znacie, bo albo byliście kiedykolwiek w roli „starej” agencji, albo w roli agencji „nowej”, albo w roli... klienta zmieniającego agencję.

 

Zatrzymajmy się na tej ostatniej kwestii – klient zmienia agencję. Ma prawo? Ma! Musi się tłumaczyć komuś? Nie musi! Musi wysłuchiwać idiotyzmów na temat poprzedniej agencji? Niestety, musi... Bo nowa agencja czuje się w obowiązku „wykazać” przed nowym klientem, o ile będzie od tej starej lepsza, bardziej kreatywna, bardziej profesjonalna i zdecydowanie bardziej efektywna. A klient? Klient czuje się jak oszukany idiota w najlepszym wypadku; że niby tamci poprzedni byli do bani, a on się dał porobić i przez cztery lata z nimi współpracował, co mu ci nowi właśnie udowodnili.

 

Napisałem, że czuje się tak ów klient „w najlepszym przypadku”, przy czym mam tu na myśli przypadek najlepszy dla nowej agencji. Bo taki jest cel tego typu czarnego PR, choć określenie „obrabiania d..y” byłoby chyba bardziej adekwatne. A nowa agencja taką oceną swojego poprzednika rzuca sobie pod nogi zaraz na wstępie kłodę wielką jak chiński mur. Bo teraz to się dopiero zaczną schody... Bo nowa agencja będzie musiała udowodnić, że mówiła prawdę, że poprzednicy rzeczywiście byli beznadziejni, a oni będą lepsi. A – pomijając naprawdę skrajne przypadki, kiedy można mówić o rzeczywistej niekompetencji poprzedniej agencji – może to być naprawdę bardzo trudne.

 

Starożytni mieli takie powiedzenie – gloria victis. Logiczne jest, że jakiekolwiek obniżanie „wartości bojowej” pokonanego przeciwnika jednocześnie w niekorzystnym świetle stawia tego, który wygrał, prawda? Tym bardziej, że następnym razem (o ile będzie następny raz) może z kolei przegrać – i wtedy to już będzie katastrofa, nie tylko wizerunkowa. Jeżeli nowa agencja deprecjonuje z zasady wszelkie poczynania starej, to sama na siebie zastawia pułapkę, a klient zwykle w takiej sytuacji mówi głośno i dobitnie: sprawdzam! I sprawdza.

 

I jak się nowym leciutko chociaż powinie noga – mają przechlapane. Tym bardziej, że i ci starzy, i cała rzesza innych już czekają w kolejce; a przecież naiwnością jest sądzić, że nikt z firmy nie przekaże byłej agencji opinii głoszonych na jej temat, bo w firmach powiązania między agencją a klientem zwykle nie ograniczają się do kontaktu właścicieli. Dlatego dobra rada na koniec – udowodnij, że poprzednik był gorszy, a nie opowiadaj o tym. Bo dżentelmeni o faktach nie dyskutują, a obrzucania błotem konkurencji powinni się wstydzić po wsze czasy.

« poprzedni   |   następny » « wróć